Piękne słoneczne popołudnie… Tak, chciało by się tak powiedzieć, ale niestety jedynie słowo „popołudnie” byłoby zgodne z prawdą. Nie było ono ani piękne, ani słoneczne – raczej nużące i deszczowe. Tak samo jak i poranek i przedpołudnie. Niestety. I weź tu człowieku w takich warunkach skup się na nauce, gdy monotonnie uderzające w szybę krople zdają się brzmieć „sen, sen, sen, sen” a poduszka w kącie pokoju kusi swoimi krągłościami. Nawet w radio muzyka nastraja raczej sennie niż pobudzająco. Tup, tup, tup, ciężkimi krokami do kuchni, w której jeszcze unosi się słodki zapach parzonej jakiś czas temu kawy. Kawa? Cudowny napój, o jeszcze cudowniejszym aromacie, ale jej efekt poza chwilą przyjemności – nikły. A sama myśl o niemiłosiernie słodkim i jeszcze bardziej chemicznym napoju „pobudzającym” z puszki przyprawia o mdłości. Z drugiej strony myśl o jutrzejszym egzaminie przyprawia o dreszcze.
W obliczu tej jakże trudnej sytuacji główny bohater opowiadania ma tylko dwie możliwości: poddać się, albo walczyć do ostatniej minuty. Jako bohater oczywiście wybierze opcję drugą, pierwsza przecież godziłaby w jego honor (aczkolwiek byłaby dużo prostszym rozwiązaniem). Chcąc walczyć trzeba mieć jeszcze broń, najlepiej tajną, prawda? I w tej oto chwili bohater kątem oka dostrzega stojącą na kuchennej półce tykwę. W taj samej chwili podejmuje decyzję – jedyne co może tu pomóc to napój cudowniejszy od kawy i silniejszy od ******** (nie, nie będzie tu reklam). Błysk w oku, i już słychać szum wody nalewanej do czajnika, już już zapałka rozjarza się figlarnym ognikiem. Jeszcze trochę ospałym ruchem bohater zdejmuje tykwę z półki tykwę, otwiera szafkę i wyjmuje pudełko z niosącym nadzieję suszem. Skupia całą swoją uwagę na tym, by nasypać do naczynka idealną ilość. Potem szybko, za pomocą zaledwie kilku kolejnych precyzyjnych ruchów tworzy wewnątrz rózny kopczyk. Zwieńcza dzieło wkładając do środka pięknie zdobioną bombillę (przecież taka walka wymaga najlepszego sprzętu). Woda na gazie delikatnie daje znać, że osiągnęła odpowiednią temperaturę, jednak bohater tuż po zakręceniu gazowego kurka sprawdza ją jeszcze termometrem – ostrożności nigdy dość, przecież ważą się tutaj losy przyszłości (a dokładniej dnia jutrzejszego). Wąskim strumieniem nalewa parujący płyn do mate. Reszta wody trafia do termosu na później (skąd on się wziął? Czyżby cała kuchnia zdecydowała się pomóc w tym ważnym przedsięwzięciu?). Cóż to? Wydaje się, że wszystko już gotowe, a bohater wcale nie kwapi się, by napić się tego co z taką pieczołowitością przygotował. No przecież! Pierwsze zalanie dla św. Tomasza! Siedząc przy kuchennym stole bohater czeka, aż pierwszy napije się gość. Po chwili faktycznie woda z naczynka znika. Teraz można przystąpić do walki właściwej.
Z termosem pod pachą, tykwą w garści i tajemniczym uśmiechem na ustach wkracza do pokoju, gdzie całą podłogę zajmują notatki. Dziwnym trafem deszcz jakby mniej już pada, poduszka zapadła się w sobie, a radio zagrało weselszą nutę. „No, to teraz już ze mną nie wygrasz, choć długa noc przed nami” – rzucił w stronę grubego tomu leżącego na biurku i otwierając go pociągnął niewielki łyk wspaniałej YERBA MATE.
Autor: M. Jamiołkowska, 2011